Chciałabym Wam odpowiedzieć, że TAK da się. Niestety z doświadczenia wiem, że pewnych rzeczy nie da się przewidzieć/zaplanować.
Dzisiaj post zupełnie inny niż do tej pory. Obchodzimy z mężem bawełnianą (czyli drugą) rocznicę naszego ślubu. Jeszcze rok i najgorszy okres będzie za nami (wiecie, że według statystyk najwięcej rozwodów jest w pierwszych trzech latach małżeństwa?). Wspominając ten cudowny, upalny (było 37 stopni!) dzień naszły mnie pewne refleksje, którymi chcę się podzielić. Może komuś z Was się przydadzą.
Okres przygotowań do ślubu wspominam bardzo dobrze. Czułam się wtedy z swoim żywiole. Z jednej strony był to stresowy czas, jednak z drugiej tak wyjątkowy, że chętnie bym do tych kilku miesięcy powróciła. U mnie o tyle był to czas dość intensywny, że pokrywał się z ostatnimi miesiącami pracy (wiele rzeczy musiałam doprowadzić do końca, wyprowadzić na prostą i przekazać mojej następczyni, żeby przez następne pół roku nie odbierać po kilka telefonów i maili dziennie). A na deser to był też czas remontu w moim domu rodzinnym oraz przeprowadzki na wieś. Ostatecznie, o dziwo, wszystko wyszło pozytywnie.
Wracając do samych przygotowań. U nas podział ról był prosty: narzeczona - zajmuje się organizacją, a narzeczony - kwestiami finansowymi. Całkowity koszt wesela pokrywaliśmy w całości sami, więc poza sobą nawzajem, nikt nas nie ograniczał i nie narzucał nam swojego zdania. Słuchając różnych historii osób, którym rodzice dokładali się do wesela lub też płacili za całość, nasze rozwiązanie było jedynym słusznym. O wiele mniej stresu i niepotrzebnych kłótni.
No i wszystko było pozamawiane i podopinane na ostatni guzik. Co zatem poszło nie tak?
Przedstawię Wam w skrócie moją historię wesela. Uwaga: będzie długo i ujawnię rąbka tajemniczych zdjęć z tego dnia.
Piątek
Stresu przedślubnego,
jako tako nie czułam. Chwilowy kryzys przyszedł w piątek z
rana..Zbieram się do wyjścia-na 10:00 byłam umówiona na
paznokcie, a tu najpierw dzwoni fryzjerka, że ona o 11:00 może
przyjechać do mnie na fryzurę próbną, bo potem jest zajęta i
może nie znaleźć czasu, a do tego dzwoni kierowca z cukierni, że
po 10:00 przywozi placki i trzeba je odebrać w lokalu..No super!!
Nic tylko się roztroić.
Chwila załamania..Telefon do M.-on
nie da rady, bo jest z mamą na zakupach i wcześniej jak za 2h nie
będzie..Jedyny ratunek: brat. Na szczęście stanęli z bratową na
wysokości zadania i ogarnęli mi sprawę ciast, a ja spokojnie
mogłam jechać na paznokcie Stres
mnie opuścił.
W salonie spędziłam prawie 5 godzin! (w życiu tak długo paznokci nie robiłam). Szaleństwo
jakieś, ale byłam z efektu
meeega zadowolona Szybko
wróciłam do domu, fryzjerka robiła mi próbną fryzurę, która wyszła lepiej niż ta właściwa, no ale nic dwa razy nie wychodzi idealnie takie samo.
Sobota
Pobudka o 6:30. Nawet się
czułam wyspana, mimo że spać poszłam koło 2:00 - jakoś tak mi zeszło. Wstałam jak gdyby nigdy nic, szybki prysznic,
śniadanko i akurat przyjechała fryzjerka. W między czasie wysłałam
mamę do kościoła po odbiór mojego bukietu od babeczki, która
stroiła kościół. Mama przyjechała z 2 newsami: po pierwsze
okazało się, że księdzu brakuje jakiegoś dokumentu i ślub może
się okazać nieważny (no suuuuper) a po drugie okazało się że
organista, którego miało nie być, bo załatwiliśmy inną babeczkę
jednak przybędzie, bo on zawsze jest (no witki opadły). I w ten oto
sposób podwójnie musiałam zapłacić za organistę. No cóż. Za późno już było się kłócić (to i tak wynegocjowałam niższą cenę niż chciał).
Mimo wszystko w ogóle nie czułam jakbym szykowała
się na swój ślub-zastanawiałam się czy wszystko ze mną ok
W drodze do salonu zadzwonił kamerzysta, że się spóźni, bo
pomyliły mu się zjazdy, ale
uspokoił, że zdąży zrobić odpowiednią ilość materiału - i faktycznie zdążył
Makijaż ostatecznie różnił się od próbnego - tu dodałyśmy, tu
ujęły, no i wynegocjowałam wachlarz rzęs zamiast kępki, które
zrobiły ostatecznie meeega robotę.
Pod koniec malowania zadzwonił ślubny - był tak
zajarany fryzurą, którą mu zrobili w salonie, że byłam pewna, że nie
będzie mi się podobała. I co? No miał najgorszą fryzurę ever. No ale trzeba było przeżyć i tak do ołtarza poszedł.
Koło
12:00 zawijka do mnie do domu, ale po drodze wstąpiliśmy z kamerzystą do Maca-no przecież jak to tak na głodniaka pracować i brać ślub. Ale przecież ja noszę aparat i co? I jedzenie mi się, jak nigdy, pozawijało między zamkami i myjąc zęby w pośpiechu zmyłam prawie całą pomadkę z ust (szkoda, że wtedy nie były tak modne jeszcze matowe pomadki, bo by może przetrwała). Musiałam ratować się czymkolwiek co akurat miałam pod ręką, co zjadłam na początku mszy i usta już nie był takie wow. Ale w sumie miałam to gdzieś.
Na szybkiego umalowałam mamę i zaczęło się
ubieranie..o mateńko ileż się ze świadkową umordowałyśmy żeby
zamontować pończochy na pasie, ale ostatecznie się udało.
Dobrze, że fotografka kończyła jakiś kurs robienia kokard, bo
nikt nie był w tanie okiełznać ładnej kokardy z mojego paska.
Stojąc już w sukni myślę sobie: kurczę nie wysikałam się przed ubraniem, ciekawe jak
długo wytrzymam. To jest największy problem Panny Młodej w dniu ślubu w wydaniu Czarnej Kretki.
Najgorszym elementem było zamontowanie
welonu - za chiny nie chciał się trzymać, został zamontowany na
zasadzie: „no mam nadzieję że chociaż do ołtarza w nim
dojdziesz”
Stojąc już w aucie pod kościołem nagle chwila olśnienia: tuby strzelające!! Zostały w moim pokoju
:P Mahajka na brata i już miał co robić w czasie mszy :D Na kazaniu jeszcze sobie przypomniałam, że pudełka na koperty też nie
wzięliśmy, ale to już tam spoksik-świadkowie ogarnęli trzymanie
kopert ;)
Świadkowie mieli wchodzić z nami, ale ksiądz namieszał
i ostatecznie weszliśmy sami, a przed nami moja chrześnica z
obrazem, a za nami nasze mamy, które tak się martwiły o mój
welon, który zahaczał cały czas o wycieraczki na wejściu i groził zgubieniem, że ostatecznie niosły go za mną. Podobno wyglądało to
wzruszająco, ale to nie było planowane
No i w końcu wybiła godzina "W" i się zaczęło.
Wielkiego stresu
nie było, uśmiechaliśmy się do kamery i aparatu, pogadywali ze
sobą (podobno za głośno i było słychać za nami) aż tu nagle nadszedł
moment przysięgi.
Jakiś taki chwilowy lekki stresik poczułam dopiero po przysiędze, patrząc na obrączkę na palcu.
Przy wyjściu z kościoła mieliśmy falstart strzelających tub. Jedna wystrzeliła jeszcze jak byliśmy za drzwiami kościoła, więc
wyszliśmy przy strzale jednej tuby. Życzenia i sru na salę.
Podjeżdżając pod lokal zobaczyłam zespół i ręce mi opadły: ja wystrój z dodatkami chabrowego, a wokalistka czerwona sukienka do tego panowie w oczodajnym żółtym kolorze muchy. Ale machnęłam ręką, no bo co mogłam zrobić.
Pierwsze co po obiedzie, to poszliśmy z mężem do pokoju mnie wysikać - nie do ogarnięcia sikanie w kiecce z kołem w pojedynkę hehe kieca
na głowę, M. ją trzyma, a ja jakoś sikam. No bosko!
I wtedy
nadszedł moment pierwszego tańca..To była jakaś masakra!! Wyszło
jakbyśmy pierwszy raz w życiu na parkiecie ze sobą stali (a kurs tańca przed weselem się odbył). Ja walczyłam z sukienką, M. walczył z sukienką, ja ją przydeptywałam od spodu, M. z wierzchu. Jak ją podniosłam do góry, to M. miał koło między nogami i nie mieścił się przy mnie. Ogólnie zamiast myśleć o równym tańcu, to uciekaliśmy przed sobą, żeby jak najmniej deptać sukienkę, bo raz prawie orła wywinęłam. Nie mogłam się doczekać aż ten taniec się skończy. Wycięło się go z filmu weselnego
Po
pierwszej serii, a w czasie deserku, była akcja „świadkowa chodź
tniemy sukienkę” i poszły 3 warstwy tiulu z długości. A ucinał je chłop świadkowej - elektryk, bo niby ma sprawniejsze ręce
Ale to był strzał w dziesiątkę!! Wreszcie mogłam się ruszać w
niej swobodnie :D i tańczyć jak człowiek
Żałowałam tylko, że nie zawołaliśmy kamerzysty, bo byłyby
niezłe ujęcia z tego ;) Nadszedł czas
tortu. I tu nerwy..okazało się, że właścicielka nie przekazała
obsłudze co z nami ustalała i nikt nie kupił rac do torta (później
jak się dopytałam, to jeszcze kilku innych rzeczy nie przekazała, m.in. nie zarezerwowała pokojów dla gości, no ale cóż, szkoda było czasu na dodatkowe nerwy). Kiepsko trochę tort
wyglądał tak „na goło” jak wjechał, no ale trudno już. Dodatkowo okazało się w trakcie jedzenia, że tort nie do końca ma taki smak jaki powinien. Dopiero ostatnia warstwa, która została nam do do domu, była w tym właściwym smaku, ale na szczęście i mimo to był smaczny.
Atrakcją na weselu były fajerwerki, które były prezentem dla
nas od świadka. Oczywiście na początku była wtopa, bo zapalnik
nie zadziałał, ale świadek to ogarnął ;) Pokaz się zakończył
wizytą policji „Ulubiony” sąsiad lokalu zadzwonił na
policję. Ci przyjechali, pogadali z jedną dziewczyną z obsługi i
pojechali. Nie mogli nic więcej zrobić, bo pokaz się skończył
kilka minut przed 22:00, więc ciszy nocnej nie zakłóciliśmy. No ale "wrażenie" zrobili.
Buty, które kupiłam zupełnie przypadkiem, okazały się strzałem w dziesiątkę i na baleriny
przebrałam je dopiero po 2:00 (jestem z siebie dumna, tym bardziej, że
wcześniej ich nie rozciągałam, bo brakło mi czasu)
Na weselu jadłam
wszystko, poza jednym ciepłym daniem i lodami, w czasie których
ogarniałam sukienkę i sikanie. W tym miejscu obalam mit, że Państwo młodzi nie mają czasu jeść na własnym weselu - jak tylko chcą to pojedzą.
Impreza skończyła się o 4:00, więc jak na wesele od 14:00, to myślę, że godzina akurat.
Przy rozliczeniu z salą wyszły chocki - klocki, bo przyszło dużo mniej osób niż M. deklarował i musieliśmy zapłacić za 15 osób więcej niż realnie było. No ale cóż.
Ogólne wrażenia po
imprezie: pozytywne choć do końca
jakoś nie czułam, że to moje własne wesele jest. Ludzie
chwalili nasz wygląd (no ale co innego mieli mówić) jedzenie,
orkiestrę i kamerzystę.
Najbardziej mnie ucieszył tekst męża na drugi dzień „Wiesz co kochanie, udało Ci się zorganizować
super wesele i dobrać świetnych usługodawców. Jestem z Ciebie
dumny” Ha! Budujące usłyszeć takie słowa od męża Wszystkie niedociągnięcia, nie do końca zależne od nas, poszły w niepamięć i pozostały tylko pozytywy tego dnia:)
Brawa dla tych, co dobrnęli do końca 👏 W nagrodę kilka zdjęć. (wszystkie z nich są autorstwa naszej fotograf Anny Czerneckiej)
Myślę, że moja historia pokazała, że nie da się wszystkiego zaplanować w 100%, chociaż nam się wydaje, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Najważniejsze, by podejść do takich sytuacji na luzie! W trakcie wesela nie mamy już wielkiego wpływu na coś co nie wyszło.
Pamiętam, jak opowiadałam o tym, że obcinałam sukienkę ślubną w trakcie wesela, to każdy wielkie oczy robił "Ale jak to? Ja bym się załamała/nie odważyła/itp". No ale to co, miałam całą noc się w niej męczyć? Miała takie wykończenie, że mogłam sobie na obcięcie pozwolić, wyszło mega krzywo, ale przynajmniej była wygodna! A na zdjęciach i tak nie widać, że jest krzywa, bo cały czas była w ruchu. I do dziś tak obcięta wisi w szafie.
Czy bym coś zmieniła, gdybym mogła? Jedną rzecz: postawiłabym na swoim i uparła się żeby panie w salonie sukien ślubnych mi jednak podcięły tą sukienkę (chciałam, ale twierdziły, że tak musi być, bo będą wystawały buty i to nie będzie ładnie wyglądało - no fajnie, ale przy 37 stopniach ona mi po prostu zjechała nieco z ciała i zrobiła się za długa) i nie ubierałabym do niej jednak koła (na sesji nie miałam i była wygodniejsza).
A Wy mieliście jakieś sytuacje na swoim weselu niezależne od Was? Lub byliście na takim, gdzie Państwo Młodzi zmagali się z podobnymi problemami?
9 komentarze
Oj też bym wróciła do przygotowań <3
OdpowiedzUsuńTo był z perspektywy czasu najlepszy okres:)
UsuńZjawiskowa suknia :) Kokarda na pewno dodawała wiele uroku. Uśmiałam się podczas czytania posta, wiem, że dla Ciebie była to porcja stresu, ale jakoś tak miło się czyta o tym, że wszystko było na przekór, ale ostatecznie w końcu wyszło wspaniale! :) Ubawiłam się z tym sikaniem - zanotuję chyba na przyszłość aby tę czynność wykonać przed ubieraniem
OdpowiedzUsuńOj tak, kokarda dawała czadu. Suknia wzorowana na pewnym projekcie w 90% przerobiona wg mojej wizji:)
UsuńJak wspominam ten dzień, to również na mojej twarzy pojawia się uśmiech:) Mimo wszystko nie był to jakiś wielki stres.
Super blog już obserwuję!
OdpowiedzUsuńzapraszam na mój: https://anastyle14.blogspot.com/
:)
UsuńMy wszystko od początku do końca organizowaliśmy sami i chyba poza moimi teściami, to problemów nie było ;)
OdpowiedzUsuńFajnie, że udało się bez większych problemów:) U nas, żeby nudy nie było, zawsze coś na przekór się dzieje, więc jesteśmy wprawieni w bojach:)
UsuńLove your post dear 💕
OdpowiedzUsuńIf you want check out my blog . I write about fashion,beauty and lifestyle . Maybe we can follow each other and be great blogger friends !
http://herecomesajla.blogspot.ba/
Miło mi bardzo, że tu jesteś. Zapraszam do komentowania i wyrażania swoich opinii. Jeśli Ci się spodobało, pozostań na dłużej.